czwartek, 3 lipca 2014

Czas to pieniądz

Pogoń za dolarem to główne zajęcie wielu ludzi w Ameryce.  Wszystko jest drogie, a pieniądze na ziemi nie leżą. Choć pewnie podone realia wiele osób odczówa również w Polsce to jednak różniaca jest taka, że polskie oszczędności które tu przywiozłem szybko stopniały, a praca za minimalną stawkę i to nie w każdy dzień tylko na telefon powoduje, że wszyskto idzie na mieszkanie i wyżywienie. Jak jest dobry tydzień to mam pracę non-stop, wstaję o 4:30 by dojechać na 6 do biura firmy IP, z którą jeżdżę na inwentury – głównie do sklepów typu Rossman. Kończę o 14, w domu jestem godzinę póżniej po czym szybko się przebieram, zabieram posiłek z lodówki i pędzę do kolejnej agencji, z którą jadę do fabryki pakować makarony. W domu jestem o 1 w nocy (jeśli kierowca nie zabłądzi – co się dość często zdarzało), dwie trzy godziny snu i od początku. Zgadzam się na taki tryb bo muszę brać co popadnie. 
Po trzech dniach takiej pracy jak idę na inwentaryzację to modlę się żeby mi przydzielili dział dla kobiet – do liczenia są głównie podpaski w dużych opakowaniach które łatwo się liczy. Gorzej jak trafi się dział żywności dla niemowląt, z małymi słoiczkami które są pomieszane i od liczenia można dostać oczo-pląsów.  Z pakowaniem makaronu jest mniejszy problem, bo nie ma takiej presji, to raczej sam sobie narzucam tempko, a jak jestem mocno zmęczony to dołączam do moich kolegów z Afryki, którzy dostosowują swoją prędkość do stawki, którą dostają. Niektórzy z nich pracowali wcześniej w fabryce chips’ów gdzie dostawali kilka dolarów więcej za godzinę więc tu nie się nie wysilają.
 
Bywają jednak takie tygodnie gdzie i w jednej agencji i w drugiej jest istna pucha. Nie ma pracy przez kilka dni i nie wiadomo czy będzie coś następnego. Żeby się jednak nie dołować zacząłem szukać innych zajęć, które pozwoliłyby mi zapomnieć o codziennych problemach i umożliwiły kontakt z ludźmi. Zdażało się bowiem, że spędzałem cały dzień w domu przed komputerem wysyłając CV-ki przez internet, na które pewnie nikt nie patrzył bo były po angielsku a nie po francusku.. Zacząłem więc wolontariat, który mimo iż nie przyniósł mi ani grosza to dał ogromną satysfakcję, siłę do działania i możliwość poznania ludzi mieszkająych tu od wielu lat, którzy pospieszyli mi z dobrymi radami. Oto kilka miejsc, które w czasie mojego pobytu odwiedzałem i krótki opis tego co można tam robić:
     
     1.  Instytut polsko-kanadyjski im. Marii Curie-Składowskiej
 
Z tym miejscem jestem najbardziej związany i jak mam tylko trochę wolnego czasu to tam zaglądam. Instytut to nic innego jak tzw. Dom spokojnej starości dla Polaków i osób ze wschodniej Europy (głównie Ukraińców).
W dużym 4-piętrowym budynku mieszka ponad 100 osób, z których przydzielono mi 6 osób, z którymi chodzę na spacery po piętrze, pomagam przy karmieniu i przy zajęciach rekreacyjnych typu gimanstyka, bingo czy wyścigi konne (takie z tektury na planszy).


Jest to dość niesamowite miejsce bo spotykam tu ludzi którzy mają już po 100 lat i wielu z nich pamięta jeszcze czasy II wojny światowej. Przez chwilę myślałem nawet by założyć osobny blog by opisać te wszystkie historie, ale szybko się okazało, że za każdym razem opowiadają to samo.  Jak na przykład Pan Edward, który kilka razy wspominał o tym jak jako dziecko chował się po strychach przed Niemcami, później wywieźli go z Krakowa na 3 dni przed tym jak został on zajęty przez Rosjan, działał w podziemiu jako żołnież AK, a po wojnie gdy został zdemobilizowany przez Brytyjczyków ubiegał się o przyjazd do Kanady i w ’48 udało mu się tu dostać. Pan dosyć barwnie to wszystko opowiada, ale puenta jest zawsze jedna – zawsze na koniec wspomina słowa swojego ojca, który mawiał „Synu, aby wroga swojego pokonać, ucz sie jego języka”.

Podczas jednego ze spotkań Pan Edward opowiadał wolontariuszom i innym mieszkańcom Instytutu historię swojego Ojca.




Pani Jola, która tam pracuje w miarę swoich możliwości spisuje wspomnienia mieszkańców i czasami publikuje w lokalnym biuletynie, jednak mało z tego jak się domyślam dociera do Polski, a jest tu skarbnica wiedzy, która powoli zanika.

 
2. Teatr Aux Ecuries (Ozekurie)
Na wolontariat w tym miejscu trafiłem przez stronę arrondissement.com, na której można znaleźć ciekawe oferty oraz wydarzenia w swojej dzielnicy. W ogłoszeniu pisano o tym, że szykują ludzi do przedstawień oraz do pomocy przy organizacji przedstawień - pomyślałem, że może to być ciekawa okazja by bliżej poznać lokalną kulturę. 
Aktorem co prawda nie zostałem, ale miałem okazję obejrzeć kulisy kilku przedstawień barierę językową, którą wciąż miałem w stosunku do tutejszej odmiany francuskiego. Aktorzy zazwyczaj tworzyli mieszaną grupę pod względem pochodzenia: od bardzo lokalnych, poprzez drugie lub trzecie pokolenie imigrantów do zupełnie świeżych przybyszów.Jedno z przedstawień dotyczyło uprzedzeń w stosunku do Arabów, a właściwie do kogoś kto wygląda jak Arab, ale w rzeczywistości oprócz koloru skóry i zarostu nic go z Arabami nie łączy, a mimo to cierpi z powodu stereotypów i uprzedzeń. Historia dotyczyła ataku terrorystycznego w autobusie. Kamery nagrały jak właśnie takie niby Arab wchodzi do środka z plecakiem, w którym jest bomba. Media i policja od razu oskarżają jego i mówią że to islamski ekstremista, po czasie jednak okazuje się, że plecak z bombą przekazał zazdrosny chłopak, który kochał się w dziewczynie oskarżonego. Przedstawienie bardzo fajnie zrobione, ciekawe dialogi, niestandardowe tańce i sporo humoru. Kilka zdjęć można znaleźć na stronie lignedebus.Inne przedstawienie, w których przygotowaniach pomagałem AVALe. Właściwie ciężko powiedzieć o czym to było i w sumie po tym przedstawieniu zacząłem szukać innego zajęcia. Dojrzałe małżeństwo Kanadyjczyka z Holenderką i ich codzienne, raczej nudne, życie. On wisi na telefonie próbując się dodzwonić do tamtejszego NFZ, ona marzy o pracy aktorki i ćwiczy na pamięć tekst do reklamy mydła oraz rzeźbi swoje ciało wymachując hulaj-hopem...



3.  CSSS - Centrum Zdrowia i Opieki Społecznej
Po krótkiej przygodzie z teatrem zacząłem szukać czegoś innego, gdzie mógłbym dalej mieć kontakt z ludźmi i przy okazji robić coś pożytecznego. Pomyślałem sobie więc, że skoro mam już trochę doświadczenia z osobami starszymi w polskim Instytucie to czemu by nie popracować w podobnym charakterze ale z Kanadyjczykami. Tak też trafiłem do organizacji CSSS, która ma kilka ośrodków w Montrealu. Tu, w odróżnieniu do Instytutu, musiałem jednak określić swoje godziny wolontariatu co było dość trudne mając pracę na telefon. Zarezerwowałem jednak niedzielne południe na tę okazję, co gwarantowało przy okazji, że resztę dnia spędzę z moją Żoną. 
W niedziele tak się składa, że w Ośrodku organizowano gry i zabawy dla mieszkańców. Popularna jest tu gra "Okeo" czyli coś jak bingo tylko, że zamiast kulek z numerkami używa się tu standardowych kart takich jak do pokera czy makao. 
Czasmi przychodzą tu artyści i organizują koncerty, tj. Ci dwaj panowie którzy z przytupem zagrali o tak właśnie:



Trzeba powiedzieć, że warunki w tym Ośrodku mieszkańcy mają bardzo dobre: jest tu sporo personelu i wolontariuszy. Każdy z mieszkańców ma własny pokój, jest sporo zajęć. Oba Ośrodki i ten kanadyjski i polski są na naprawdę wysokim poziomie (polski na nieco wyższym bo daje wolontariuszom obiad za pracę :)

4. Gurdwara  - Świątynia Sikhów
     Do świątyni, która znajduje się w dawnym kościele katolickim (odsprzedanym z powodu braku wiernych) trafiłem dzięki moje żonie, która uczy się tam śpiewu. Nie jest to co prawda wolontariat, ale zajęcie w którym mogę się zrelaksować, pośmiać i zapomnieć o codziennych problemach. W świątyni mieszka kapłan, którego nazywamy Uncle Ji (czyt. Ankel Dżi), czyli Wujek. Jest on Sikhiem, czyli wyznawcą religii, która jest pewną mieszanką islamu i hinduizmu. 
    Polska wersja Wikipedii opisuję ją jako:
   "Religia ta jest przeciwna wojnom religijnym. Nie chce dzielić ludzi na muzułmanów, hinduistów, chrześcijan. Uważa, że Boga można kochać, nazywając go Allahem, Jahwe, Kryszną itp".
     Wujek Dżi ("Dżi" to dodatek, który wyraża szacunek do danej osoby), jest niesamowity i nie sposób go nie polubić - bije od niego tak pozytywna energia, że trudno to opisać. Co ciekawe, mimo iż mieszka tu od kilku lat to prawie, że nie mówi ani po angielsku ani po francusku i sobie radzi. Gra za to znakomicie na bębnie, tzw. tabla, a przy okazji uczy śpiewu moją żonę, więc przychodzenie do niego to podwójna radość: 



     IPEX - nowa praca

Na koniec dobra wiadomość - dostałem wreszcie pożądną pracę w swoim zawodzie. Po kilku przygodach powrotu z fabryki makaronów o pierwszej w nocy, po ośnieżonych drogach, zaparowanej przedniej szybie i kierowcy jeżdżącego jak wariat powiedziałem sobie, że muszę znaleźć jakąś normalną robotę bo to się źle skończy. I udało się - skontaktowałem się ponownie z agencja pracy Robert Half, wysłałem moją aplikację (tym razem po francusku) i oddzwonili do mnie. Dzięki temu, że byłem już u nich w bazie i przeszedłem testy sprawa potoczyła się bardzo szybko.
W środę miałem rozmowę w Agencji, w czwartek w firmie, a w poniedziałek zacząłem już pracować! Co za ulga! Koniec już lataniem ze skanerem czy z pakowaniem makaronu - trafiłem do działu finansów i mogę dalej się realizować w swojej dziedzinie. W dodadku zespół jest bardzo ciekawy - ludzie całego świata od Nowej Zelandii poprzez Bliski Wschód, Afrykę, Amerykę Południową, aż do samego Quebec'u. Nie ważne skąd ktoś pochodzi, wszyscy są traktowani według tego co potrafią, a nie jak wyglądają - i to mi się podoba!





wtorek, 27 maja 2014

O Sole Mio!

DRUGA SZANSA


Agencja STATIM prowadzona jest przez Marokańczyka który współpracuje z dwoma średniej wielkości zakładami spożywczymi: w jednym się robi makarony a w drugim sałatki. 
W poczekalni spotykam dwóch panów z Algerii, jednego z Wybrzeża Kości Słoniowej i panią Ameryki Południowej. Wszyscy mieszkają w mojej okolicy zwanej Park Extension - niegdyś zdominowanej przez Greków, a dziś przez Indusów, Afrykańczyków i Arabów. 

Jeden z mieszkańców postanowił nawet nakręcić film o tej zmianie kulturowej. Ogłosił to w dzielnicy i zebrał od ludzi już ponad 20 tysięcy dolarów:
FILM O DZIELNICY (w prawym dolnym rogu jest opcja "cc" wybrania napisów po polsku)

A nam agencja płaci minimalną dopuszczalną stawkę za godzinę czyli 10.35$ minus ok. 5% na podatki. W przeliczeniu na złotówki to wychodzi ok 28 zł za co stanowi równowartość 4 chlebów lub 40 jajek lub 1kg wołowiny albo 3 piw. 

Do fabryki jedzie się prawie godzinę gdyż znajduje się poza wyspą Montreal. W samochodzie gra orientalna muzyka i toczy się zażarta dyskusja między dwoma Algierczykami po.. arabsku, więc ciężko mi cokolwiek zrozumieć. Dwójka pozostałych pasażerów nie jest zbyt rozmowna i przesypia całą drogę. Będziemy pracować do północy plus minus godzinę - zależy ile będzie palet do zrobienia.

FABRYKA MAKARONÓW
Zakład O SOLE MIO to włoska firma produkująca makarony, pierożki i sosy pomidorowe. Zatrudnia kilkanaście osób na stałe i klka dorywczo. Przeważają lokalni Kanadyjczycy choć szefem jednej zmiany jest Indus a drugiej Wenezuelczyk. Szefostwo jak i większość zespołu mówi i po angielsku i po francusku a właściwie po kebencusku lub frangielsku czyli dziwnej mieszance obu tych języków. To jak to brzmi najlepiej można pozanać oglądając jeden z poniższyc filmików:

W praktyce wygląda to tak, że wchodzę na halę gdzie są trzy linie produkcyjne. Jedna na której jadą małe pierożki, druga makarony typu spagettii i trzecia z sosami. Są też dwa stoiska gdzie pakuje się ręcznie. Ta pierwsza linia ma zawrotne tempo i pracuje na niej Florance (czyt. Florąs) - ma tu duże doświadczenie ale jak kartoniarka się przyblokuje to nagle pojawia się góra opakowań i wszyscy muszą lecieć pomagać.
Opakowanie pierożków na pierwszej linii, która najczęściej się blokowała i robiła najwięcej problemów

Pozostałe dwie linie są raczej wolne i spokojnie można się wyrobić. Florance widząc nową osobę najpierw się przywita uśmiechem a potem krzyknie coś z lokalnym akcentem. Mało kto ją rozumie bo jeszcze dochodzi hałas maszyn trzeba sie więc domyślić o co chodzi podąrzając za jej wzrokiem. W moim przypadku patrzyła na pustą paletę, którą zapewne trzeba było zapełnić kartonami, które zjeżdżały z linii. Każdy karton ważył jakieś 5 kilo i miał kilka opakowań zamrożonego sosu. Niby nie dużo ale jak się tak przeładuje kilkadziesiąt kartonów to trochę daje w kość. Lepsze jednak to od latania z hakiem i ładowania do wiadra porcji mięsa z zakrwawionego zbiornika, o tak tu jest znacznie lepiej!
Atmosfera też znacznie milsza - na przerwie kierowniczka zmiany się dopytuje skąd jesteśmy i keidy przyjechaliśmy do Kanady, a w czasie pracy jak się nie zrozumie danego polecenia to albo przechodzą na angielski albo na migi starają się wytłumaczyć o co chodzi.
Drugą połowę dniówki spędziłem na pakowaniu do kartonów sosów. Najpierw trzeba było złożyć karton potem włożyć 6 opakowań, sprawdzając przy tym datę przydatności i zakleić taśmą.


W obu przypadkach trzeba było powtórzyć tę samą czynność kilkadziesiąt razy co było dość nurzące i męczące jeśli źle zorganizowało się stanowisko. Przypomniało mi się wtedy jak w mojej poprzedniej pracy poszedłem na halę produkcyjną i widziałem chłopaka który wystawiał butelki z wózka na linię. Wózek miał za sobą więc musiał się cały skręcać i to w dość szybkim tempie. Zaproponowałem mu by postawił wózek obok siebie i by machał tylko rękoma - pomogło. Teraz sam szukałem takich małych rzeczy, które mogłyby mi choć trochę ulżyć. 

W kolejnych dniach kiedy udawało mi się dostać tę pracę (a raz była raz jej nie było) to wędrowałem po różnych mniej lub jeszcze mniej ciekawych stanowiskach. Na jednym musiałem patrzeć czy maszyna się nie blokuje, albo lekko popychać opakowanie by przeskoczyło z jednej taśmy na drugą. Na innym musiałem nalkejać opis produktu, a czasem udawało się dostać paleciak (ręczny wózek widłowy) i wtedy się "rządziło". Hehe, rządziło się w tym sensie, że można było się wyrwać z hali przejść do magazynu, coś przywieźć, coś zawieźć, coś się działo, krótko mówiąc.

Czasami zdarzało mi się pracować z kolegami z Afryki, którzy trochę dziwnie na mnie patrzyli. Spaczony trochę przykrym doświadczeniem z poprzedniego zakładu nadawałem wszystkim tempo, gdy tym czasem im się w ogóle nie spieszyło. Uważali, że skoro płaci im się minimalną stawkę to będę pracować na minimalnych obrotach i nie widzą powodu by cokolwiek tu przyspieszać ulepszać itd. Tym bardziej, że płacą od godziny a nie od akordu. 

ŚLEPY KIEROWCA
Praca kończyła się zazwyczaj po północy, ale zdarzało się że pracowaliśmy od 6 po południu do 6 rano - tego nie znosiłem, ale że kasy brakowało to brałem co było. Najgorsza była jednak zawsze podróż powrotna, bo nie mieliśmy osobnego kierowcy tylko był to zawsze jeden z nas, który prowadził. A zdarzali się naprawdę kiepscy kierowcy, którzy nie znali trasy, gubili się albo po 12 godzinach nie mieli prawie w ogóle sił. Tego najbardziej nie lubiłem w tej agencji, że dawali kluczyki losowemu pracownikowi kazali prowadzić. Raz trafiłem na grupę Afrykańczyków, którzy przerzucali między sobą kluczyki bo żaden nie chciał prowadzić, w końcu dali je temu który przyszedł ostatni a ten wykrzyknął: "Co ja? Przecież ja nigdy nie jechałem dłużej samochodem niż pół godziny a to jest trasa na godzinę!".
A w drodze powrotenej gdy drogi były ośnieżone, szyby zaparowane tak, że praktycznie nic nie było widać i ten koleś, wykończony po pracy miał nas dowieźć z powrotem do domu... Tak jak mało kiedy się modlę tak wtedy naprawdę prosiłem Boga by mnie zachował od nieszczęścia i obiecywałem sobie, że muszę szybko znaleźć inną pracę bo to jest tylko kwestia czasu zanim dojedzie do jakiegoś wypadku...


niedziela, 23 marca 2014

Ambicje na bok - łopata czeka

Przełom 2013/2014 roku

Doświadczenia z pierwszej pracy w Kanadzie były dla mnie szokiem kulturowym. Nie spodziewałem się takiego traktowania, a co gorsza braku możliwości wytłumaczenia całej sytuacji. Zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w grupie taniej siły roboczej, z którą mało kto się liczy. Na moje miejsce znajdzie się 10 innych imigrantów, którzy będą całować stopy temu gościowi, że mogą u niego pracować. 
Musiałem zrewidować szybko swoje oczekiwania i ambicje, a także sposób szukania pracy bo jak na razie szło kiepsko. 

O pracy podobnej do tej co miałem w Polsce, czyli analityka finansowego, mogłem zapomnieć. Teraz rozważam prace typu: odgarnianie śniegu, rozdawanie darmowej gazety, a nawet opróżnianie pojemników na śmieci. W Montrealu zima jest długa i sroga, a śnieg tu zalega do kwietnia a czasem i do maja, więc pracy będzie sporo. Jak więc zaczyna mocniej padać siadam do komputera i szukam na bieżąco ogłoszeń pt. "préposée au pelletage de neige" czyli obsługiwacz łopaty do odgarniania śniegu. Wymagana jest tylko dobra kondycja fizyczna i doświadczenie w pracy w niskich temperaturach - i jednym i drugim mogłem się pochwalić, szczególnie po pracy w chłodni przez dwa dni.
Na telefon jednak nikt nie odpowiada, a e-mail pewnie gdzieś przepada w stosie innych listów, którzy wysyłają inni. Coś tu nie gra, przecież ci ludzie co spotykam na ulicy jakoś zdobyli to zatrudnienie - skoro im się udało to mi też musi!

Wyłączam więc komputer, który się okazał jak na razie bezużyteczny i idę w miasto by się dowiedzieć jak ci lokalni zdobyli pracę.
- Kino: sprawdzanie biletów - trzeba się zarejestrować na stronie kina i wypełnić formularz online.
- Costco (sklep typu Tesco): rozdawanie orzeszków przy promocjach - należy wypełnić formularz który dają w informacji 
- Tim Hortons (sieć kawiarni typu Sturbucks) - wydrukować formularz z internetu i przynieść bezpośrednio

Okazuje się, że w jednym z bardziej rozwiniętych krajów świata mało kto zagląda do skrzynki mailowej i aplikacje trzeba dostarczać bezpośrednio. Później jednak jak o tym pomyślałem to faktycznie miało to sens. Konkurencja jest tu tak duża, że aby przebić się przez tłum kandydatów trzeba się pojawić z dokumentami w odpowiednim miejscu w momencie gdy kierownik pomyśli o zatrudnieniu nowej osoby, a nie gdy ogłoszenie pojawi się w internecie. 
Na moje maile nikt nie odpowiadał bo pewnie ktoś inny pojawił się w tej firmie bezpośrednio i zaprezentował swoją kandydaturę - to oszczędza zachodu takiemu kierownikowi, który inaczej musił by spędzić mnóstwo czasu na otwieraniu dokumentów, drukowaniu, analizowaniu umawianiu się z kandydatami itd. A tutaj "czas to pieniądz" więc nikt się tym nie będzie zajmował. 

Dowiedziałem się, że panowie, którzy odgarniają śnieg i jeżdżą śmieciarką pracują dla agencji pośrednictwa pracy, zebrałem kilka adresów i postanowiłem pójść tym tropem. Wróciła mi znów motywacja choć wiedziałem, że nie będzie kolorowo przez najbliższy czas.
Zgłosiłem się do kilku agencji pośrednictwa pracy (Randstad, Excel i Statim) oraz zaniosłem kilka aplikacji bezpośredno do firm. W między czasie miałem też rozmowę  w firmie IGP zajmującej się inwentaryzacją. Pracuje w niej Ivan, który pochodzi z Bułgarii i jest koordynatorem grupy. Rozmawialiśmy trochę po francusku i trochę po rosyjsku. Dostałem dwa testy do wypełnienia i po sprawdzeniu dowiedziałem się, że mogę dla nich pracować. Warunki: praca na telefon, czasem wyjazdowa poza Montreal stawka 10,25$ za godzine (czyli o 10 centów więcej niż poprzednia). 

Praca jest jednak dorywcza i zleceń będzie dwa lub trzy w tygdoniu więc tylko z niej się nie da wyżyć. Musiałem więc szukać dalej mając na szczęście już jakiś punkt zaczepienia.

Tego samego dnia poszedłem do agencji pośrednictwa pracy Statim, która znajduje się niedaleko mojego zamieszkania i którą polecił mi znajomy z meczetu, do którego chodzę uczyć się języka arabskiego.

Agencja prowadzona jest przez Marokańczyka. Pani w recepcji mówi mi, że trzeba do niej dzwonić każdego dnia ok. 17 by dowiedzieć się czy praca jest następnego dnia rano lub około 14 gdy chce się pracować wieczorami. Wybieram tę drugą opcję by mieć czas rano na dalsze szukanie pracy.

Póki co więc po miesiącu poszukiwań udało mi się zdobyć dwie dorywcze prace: przy inwentaryzacjach i przy przy linii produkcyjnej w fabrce makaronów.
W między czasie czekam na odpowiedź w sprawie ogłoszeń na stanowiska tj.:
- tester gier komputerowych (w wersji polskiej)
- spec od kanapek
- woźny w Klubie Weterana
- zmywanie naczyń w restauracji japońskiej
- układanie towaru na pułkach w sklepie

Uczę się pokory i doceniam teraz stabilność jaką dawała praca za biurkiem w dużej firmie. Ale nie narzekam. Jest ciężko, ale jest też i przygoda :)



----- ADRESY -----
1. LX - agencja pracy

2. Statim - agencja pracy7000, av du parc, Montréal, QC H3N 1X1 514-270-3223
Praca na telefon przy linii produkcyjnej (makarony lub sałatki)

3. IGP - 4929 Rue Jarry Est, St-Léonard, QC H1R 1Y1
Praca przy inwentaryzacjach. Robią testy kwalifikacyjne. Praca na telefon dwa lub trzy razy w tygodniu. 

niedziela, 9 marca 2014

Go! Go! Go! - Pierwsza praca

Z domu muszę wyjść przed 5 rano by zdąrzyć na zbiórkę pod agencją. Dojeżdżam autobusem w niecałe pół godziny. Na miejscu spotykam kilka osób które już czekają: jedna kobieta z Quebecu reszta przyjezdni z Wietnamu, Afryki, Kuby itd. Koordynator sprawdza tylko listę obecności I każe iść do samochodu. Jak na razie nie dostałem żadnej umowy ani żadnego regulaminu do podpisania. Wypełniłem tylko ankietę poprdzeniego dnia a cała reszta jest na “gębę”. Fabryka znajduje sie poza wyspą Montreal więc musimy dojechać ok. 45 min. Na miejscu pozwalają nam zostawić, rzeczy w kuchni, ale nie w szafkach tylko tak luzem. Oprócz mnie są jeszcze dwie osoby które pierwszy raz przyjechały: kolega z Kuby I dziewczyna z Kanady. 

Mamy krótkie spotkanie z koordynatorką, która objaśnia, że w środku jest dość zimno I że na początku lepiej mieć na sobie wszystiie rzeczy a ewentualnie na przerwie coś zdjąć. Mówi po francusku ale z lokalnym akcentem, który jest dość trudny do zrozumienia. Przypomina to trochę taki bełkot pijaka spod butki z piwem – I to nie jest tylko moje spostrzeżenie, tylko tak wygląda mieszanka języka francuskiego z amerykańskim stylem mowy. Ja łapię około 50% tego co mówi, ale kolega z Kuby prawie nic I cągle się dopytuje.
Dostajemy gumowe kalosze, fartuch oraz osłony na włosy, twarz I ręce. 

Fabryka zajmuje się obróbką mięsa przygotowanego wcześniej w rzeźni. Jest w niej kilka pomieszczeń o wielkości ok. 50m2. Jest faktycznie chłodno, ale da się przeżyć. W pomieszczeniu do którego mnie zaprowadzono pracuje 6 osób:
·         Koordynator ekipy – pracuje na maszynie do krojenia wieprzowiny (kawałki z kością)
·         2-3 osoby które oskrobują te pocięte kawałki plastikową łopatką I układają na tacki
·         2 osoby krojące duże porcje wołowiny na 1kg części
·         1 osoba która lata I podaje mięso z palet, sprząta kartony I wymienia wodę
Nowi, tacy jak ja przydzielani są do podawania mięsa lub skrobania, dopiero po paru miesiącach, tj. Kolega z Wietnamu można dostać lżejszą fuchę jaką jest krojenie wołowiny.


Mi na początek kazano skrobać mięso. Kawałki były wielkości dłoni I grubości kilku centymetrów. To była chyba pokrojona łopatka wieprzowa. Chodziło o to by je oskrobać tak by miło ładny kolor I ułozyć na tackę ale w ten sposób że mniejsza część kości jest górą, by klient który kupuje myślał, że jest dużo mięsa gdy tymczasem u dołu kość obejmowała znacznie większą część. Nic skomplikowanego, aczkolwiek trzeba było się spieszyć bo inaczej góra mięsa rosła czego nie lubił szef całej produkcji. Potem mnie wzieli do innego pomieszczenia gdzie musiałem nakładać hakiem duże kawały wołowiny (ok. 7 kg) na taśmę, na której mięso było zanużane w jakieś mazi a następnie przekładałem je na stół, na którym nakładałem ziołową marynatę. Po 15 min przerwie, wróciłem z powrotem z pierwszego pomieszczenia, tym razem jednak miałem podawać mięso do krojenia. Ta funkcja jest chyba najcięższa bo trzeba szybko otwierać kartony z palety, podawać do krojenia i więdzy czasie patrzyć czy po drugiej stronie nie brakuje wołowiny. Jak brakuje to trzeba biec do wielkiego kartonu o wys. 1.5 I tam hakiem wyciągać kawały wołowiny do wiadra I zanosić dwóm krojącym I zaraz szybko wracać do tego przy maszynie by mu podać łopatki. Tempo zabójcze, a w dodatku szef całej produkcji jak przechodzi to ciągle krzyczy: Go! Go! Go! 

Nie musiało by tak jednak być gdybyśmy używali nieco innej techniki I wyeliminować nie potrzebne ruchy, na których traci się czas. Z niektórymi dało się dogadać I rozumieli problem, ale niektórzy byli uparci I woleli robić po staremu – wtedy musiałem latać z wywieszonym językiem.
Po pierwszym dniu byłem bardzo zmęczony I fizycznie I psychicznie. To co dobija chyba najbardziej to sposób w jaki nas traktują. Kolegę z Kuby chciano wyrzucić już po 4 godz. bo był zbyt wolny, szef mówił że na jego miejsce czeka 10 innych osób więc musi się wziąć do roboty. Poprosił o szansę I naszczęście został.
Na szczęście popołudniu dostałem wiadomość, że zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną na stanowiska pracownika socjalnego w jednej organizacji pozarządowej zajmującej się interwencjami kryzysowymi. By tam jednak pójść musiałbym wziąć wolne, a dopier zacząłem. Nie znałem jednak zasad więc musiałem sprawdzić jak to wszystko działa.
Kolejnego dnia z rana dopytałem się koordynatora z agencji co do dnia wolnego. Nie był zbyt, zadowolony I powiedział, że jeden dzień może mi dać a w innych przypadkach muszę przynieść zwolnienie lekarskie. Koledzy, którzy słyszeli tę rozmowę powiedzieli mi później, że lepiej nie brać wolnego bo agencja musi znaleźć kogoś na moje miejsce I potem może się okazać, że już nie muszę wracać.

Na produkcji znowu szaleńcze tempo. Zaczynam od podawania mięsa. W nocy przemyślałem jednak kilka rzeczy I wymyśliłem jak usprawnić kilka elementów eliminując niepotrzebne ruchy. Przy podawaniu mięsa do krojenia to było OK, ale gdy przeszedłem do skrobnia I pokazałem kolegom jak można robić tę pracę 2x szybciej z tą samą jakością, to koordynator grupy już tego nie zaakceptował. Bardzo mnie to zdziwiło, bo szef całej produkcji krzyczy by robić szybciej a tu koordynator grupy każe robić coś w sposób mniej efektywny.  Na przerwie kolega z Wietnamu szeptnął mi w tajemnicy, że ten koordynator lubi jak się robi ta góra mięsa bo wtedy w oczach szefa to on jest najbardziej pracowity.

Dziwne rzeczy więc się tu dzieją I widać, że jest dość ostry rygor. Nie chciałem jednak ryzykować utraty tej pracy więc szybko zadzwoniłem do organizacji gdzie miałem mieć rozmowę I ustaliłem inny termin tak by nie kolidował z tą pracą. Przerwa się kończyła I zaczęliśmy schodzić na produkcję. Musiałem jednak wykonać jeszcze jeden telefon do agencji by im powiedzieć by nie szukali nikogo na moje miejsce. Nikt nie odbierał więc nagrałem się na sekretarkę. Obiłem kartę i jak chciałem wejść do środka to zauważyłem znak zakazu rozmowy przez komórkę. Stałem więc w drzwiach by dokończyć nagranie. Trwało to może minutę, jak szef produkcji podszedł do mnie I kazał odbić kartę. Jak powiedziałem, że własnie to zrobiłem I że już wchodzę ten się cały spienił.
-          Co? Odbiłeś kartę i nie pracujesz? Kto mi zapłaci z ten czas?
-          Nie minęły nawet dwie minuty. Już wchodzę, musiałem poinformować ag..
-          Mam 10 na twoje miejsce co ty sobie myślisz? (dalej coś mówił tym lokalnym bełkotem)
-          Dopiero co zobaczyłem ten znak, nikt wcześniej nie objaśnił.. – próbowałem wyjaśnić sytuację
-          Bla bla bla już tu nie pracujesz!
Byłem w szoku, żadnego zrozumienia, żadnej możliwości wytłumaczenia się, traktowanie człowieka jak szmatę.
-          O kurczę – pomyślałem. Czy to tak wygląda Ameryka?
Musiałem wrócić do kuchni I poczekać aż się skończy zmiana I nas zabiorą z powrotem pod agencję. Koledzy jak się dowiedzieli, że mnie wyrzucili byli zdziwieni bo wiedzieli jak szybko pracowałem I jeszcze podchodziłem by im pomóc, ale przyznawali, że szef produkcji I koordynator grupy są dziwni I nie można z nimi dyskutować tylko chylić głowę, całować stópki I dziękować że się żyje.


Musiałem wymyślić szybko plan B. Popytałem więc kolegów czy znają jakieś inne agencje, w których wcześniej pracowali I mogą mi je polecić. Pomógł mi kolega z Francji, który wcześniej pracował przy inwentaryzacjach. Szybko tam przedzwoniłem podałem jego referencje I umówiłem się na spotkanie w przyszłym tygodniu. Pierwsza praca zakończyła się porażką, ale całe szczęśćie jest szansa na kolejną pracę no I mogę na spokojnie pójść na rozmowę kwalifikacyjną za dwa dni. 

Jestem tu

Przyjechałem do Montrealu z nadziejami i z podniesioną głową - przywiozłem bo wiem ze sobą wszystkie dyplomy, doświadczenie w poważanej firmie, znam języki itd. Aplikacje zacząłem wysyłać kilka tygodni wcześniej więc sądziłem, że jak przyjadę to akurat rozdzwonią się telefony. 
Nic takiego jednak nie nastapilo. Nie przejmowałem się jednak i aplikowalem dalej. Byla polowa grudnia wiec okres nie najlepszy moze ale ogloszenia sie pojawiały wiec probowalem. Aplikowałem na rozne stanowiska zw. z logistyka, praca socjalna i w finansach wszędzie tam gdzie mialem jakies doswiadczenie. W miedzy czasie zglosilem się na wolontariat do Domu Spokojnej Starosci dla Polakow by troche podzialac i poznac tutejsza Polonię.

Dni jednak mialy i nikt sie nie odzywal co zaczelo mnie niepokoić i trochę dołować. Zaczalem wiec szukac pomocy w biurach posrednictwa pracy gdzie mnie skierowali do doradcy zawodowego. 
W samym grudniu mialem tylko dwie rozmowy kwalifikacyjne: jedna na stanowisko analityka finansowego i jedna w osrodku pomocy kryzysowej jako pracownik socjalny.
Nie były to łatwe  rozmowy, szczegolnie w czesci francusko-jezycznej. Na pracownika socjalnego mialem natomiast wywiad grupowy, gdzie przy jednym stole zasiadlo dwoch pracownikow osrodka i 5 kandydatów: francuska, meksykanka, afro-amerykanka i kanadyjka z Quebec'u. Ta ostatnia dobila wszystkich plynnoscia mowy i znajomoscia systemu socjalnego w Montrealu wiec nie liczylem na dostanie tej pracy.

W samym grudniu nie udało mi się wiec znalezc pracy.

Sytuacja nieco się zmieniła po wizytach w biurze posrednictwa pracy gdzie mi wytłumaczono kanadyjskie realia, w szczegolnosci dot. Quebec'u. Przede wszystkim nie ma tu czegoś takiego ze po wyslaniu CV czeka się na telefon od pracodawcy. Tu jest konkurencja na najwyższym poziomie i o stanowisko pracy trzeba się bic!
W dodatku dochodzi kwestia językowa - wszytko musi być po francusku.
List motywacyjny to podstawa w dodatku co najmniej dwa telefonu przed i po wyslaniu. Poza tym lokalne doświadczenie. Mimo iz pracowałem w znanej firmie to i tak mnie nikt nie zatrudni bez choćby minimalnego doświadczenia w Kanadzie. Wszędzie prosza o dwie lub trzy referencje (najlepiej lokalne). Doradca zaproponował mi na dobry początek agencję pracy typu Ranstad tyle ze mniej znana.

Agencja LX mieści się nie daleko biura i jest prowadzona przez grupę latynosów. Na dzień dobry pytają się czy jestem gotów pracować w niskich temperaturach. To mi przypomniało opowieść jednego Polaka poznanego w Domu Spokojnej Starości, który mówił że też zaczynał od 'lodówki' na nocnej zmianie i potem powoli się przesuwał w stronę lepszych stanowisk. Po wypełnieniu krótkiego formularza i rozmowie nt. stawki wynagrodzenia (oczywiście daja minimalną czyli 10,15$) pani oznajmiła ze mam się stawić następnego dnia o 5:30 rano; Miejsce pracy - zakład mięsny...